Angielska mistrzyni koszenia
Fot. Julian Rose
Od lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, gdy Edward Gierek
zapragnął nowoczesnej wsi, i kupił licencje na wydajne maszyny
rolnicze, nadchodził zmierzch kosy.
Kiedyś, za Polski Ludowej, kraj nasz był
potęgą. Potęgą w produkcji kos. Eksport szedł do wielu krajów, które
ceniły sobie solidność tych wyrobów. Rodzime rolnictwo też nie
narzekało. Mogło wtedy narzekać na jakość ciągników albo snopowiązałek,
ale nie na jakość kos.
Dziś, po latach prosperity, czarne chmury zebrały się nad ostatnim w kraju producentem.
Wilamowice, ponad 2-tysięczne miasteczko położone koło
Bielska-Białej. W latach międzywojennych spółka Bartelmus i
Hendel-Dubowski założyła w Starym Bielsku fabrykę nitów, śrub, a
wkrótce potem kos i sierpów. Do dzisiaj, z niewielkimi przerwami,
produkuje się tu kosy. W skomplikowanych polskich dziejach kosa, jak
wiadomo, nie była tylko prostym narzędziem rolniczym. Każdy przecież
słyszał choćby o sławnych kosynierach z okresu insurekcji
kościuszkowskiej...
- Jeszcze w latach 90. sprzedawaliśmy 120 tysięcy kos rocznie. W tym
czasie mechanizacja w krajowym rolnictwie była już dość zaawansowana,
ale w dużym stopniu ratował nas eksport - mówi Jerzy Korczyk, prezes
Starobielskiej Fabryki Kos, spółki z o.o., zakładu, który trwa przy
niezmienionej nazwie od 1938 roku.
W czasach, gdy Polska była potęgą kosiarską, zakład rzucał na rynek
po 200 tys. sztuk w ciągu roku, w dodatku miał rodzimą konkurencję.
Pierwszą na ziemiach polskich wytwórnię kos założył Jacek Jezierski w
Sobieniach Szlacheckich na Mazowszu. Było to na przełomie XVIII i XIX
wieku.
Od lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, gdy Edward Gierek
zapragnął nowoczesnej wsi, gdy kupił licencje na wydajne maszyny
rolnicze, nadchodził zmierzch kosy.
- Do niedawna nasze wyroby trafiały nawet do Afryki. Sporo
sprzedawaliśmy na Bałkanach, w zachodniej Europie, w krajach dawnego
Związku Radzieckiego. W 2002 roku z tego ostatniego regionu nadchodziły
już niepokojące nas wieści, lecz rynek jeszcze trwał - podsumowuje
prezes.
Kilka lat temu Algierczyk zamieszkały w Krakowie i zakład w
Wilamowicach zrobili interes. Dwadzieścia tysięcy kos pojechało do
Algierii.
Były trochę inne od tradycyjnych, polskich - przede wszystkim ważyły więcej o jedną trzecią. Takie było życzenie odbiorcy.
W naszym kraju są coraz mniej potrzebne. Niektórych poważnie to
martwi. Martwi na przykład Międzynarodową Koalicję dla Ochrony Polskiej
Wsi (ICPPC). Koalicja chce zachować resztki starej wsi - bogactwo
natury, tradycyjne formy gospodarowania, kulturę ludową i piękne
krajobrazy. Koszenie zwykłą kosą również.
- Oczywiście, to także ma związek z dawną, ginącą na naszych oczach
wsią - podkreśla Jadwiga Łopata, dyrektorka ICPPC, właścicielka
gospodarstwa ekologicznego w Stryszowie, powiat wadowicki. - Kosa i
koszenie mają istotne znaczenie w naszym ruchu, ponieważ nawiązują do
dawnych, ekologicznych metod gospodarowania. Niedawno wróciłam z
Anglii, z wielkiego festiwalu kosiarzy, w którym brały udział także
kobiety. Na Zachodzie zrozumieli już istotę problemu. Tak jak my
pospiesznie likwidujemy resztki tradycyjnego rolnictwa na rzecz
wielkoobszarowego, tak oni pospiesznie, z determinacją, próbują je
reaktywować. Nie chcą oglądać na polach tylko bezkresnych łanów
kukurydzy.
Pani dyrektor opowiada, jak jej goście z amerykańskiego Uniwersytetu
Dakota chcieli kupić na naszym targu kosę, ale polskiego wyrobu. Był
problem, bo częściej można było dostać ukraińską.
- Ci, którzy jeszcze używają tych narzędzi, choćby okazjonalnie,
wolą nasze kosy, lekkie i zgrabne - przekonuje Jadwiga Łopata-Wietrzna.
Z Anglii pani dyrektor przywiozła pamiątkę: minikowadło do klepania
kosy, unowocześnione, umożliwiające bardzo precyzyjne klepanie. Świat i
w tej dziedzinie odnotował postęp.
W Polsce też nie chcą całkiem zapomnieć o koszeniu kosą. Urząd Gminy
w Łambinowicach na Opolszczyźnie od siedmiu lat organizuje turniej
"Złota kosa". W ulotce do imprezy organizatorzy piszą: "W dobie
wielkiego postępu technicznego, w XXI wieku, a zatem radykalnych zmian
również w dziedzinie rolnictwa, mieszkańcy naszego kraju coraz mniej
wiedzą na temat dawnych metod żniwowania. Niewielu wie, że podstawowymi
narzędziami do żęcia zbóż i traw były sierp, który trafił do nas w XIV
wieku, i kosa, która trafiła w wieku XVIII. Tradycje żniwowania, które
dziś zupełnie zanikły, znane są jedynie z literatury, np. z
»Chłopów« Reymonta".
Katarzyna Byra z UG w Łambinowicach mówi, że impreza powstała w
ramach programu wojewódzkiego "Odnowa wsi". Chodziło przede wszystkim o
uaktywnienie środowiska wiejskiego, o jakieś społeczne inicjatywy.
Grupa "Odnowa wsi" odnowiła jednak wieś w zaskakujący sposób, w
powrocie do starego...
Arcybiskup kosi łąkę
- W tamtym roku impreza bardzo się udała. Do Piątkowic, w której
jest rozgrywana konkurencja, dojechało 12 drużyn, także z sąsiednich
gmin - relacjonuje Katarzyna Byra. - Na wyznaczonym terenie kosi się
sierpem i kosą, wiąże i ustawia snopy. Zawodnicy startują też w
kategorii klepanie kosy. Zdarzają się młodzi, ale za każdym razem się
okazuje, że starsi pozostają bezkonkurencyjni.
Bezkonkurencyjny jest na przykład Konstanty Biernacki, sołtys
Piątkowic. Skończył 71 lat. W tamtym roku zajął pierwsze miejsce.
- U nas, we wsi, nikt już nie używa kosy - mówi. - Wszędzie
mechanizacja i mechanizacja. Sztuka koszenia czy klepania kosy zupełnie
zanika. Konnych kosiarek też już nie ma. Ja chwytam za kosę, gdy chcę
skosić trawę. Umiem to robić od piętnastego roku życia. We wsi, z
której pochodzę, w centralnej Polsce, maszyn długo nie było.
Pan Konstanty od kilkunastu lat ma jedną i tę samą kosę, polską, ostrzy ją osełką i klepie, teraz rozgląda się za nową.
- Wydaje mi się, że w przeszłości lepsze były, z lepszego materiału.
W Rodakach, pow. olkuski, organizowany jest Małopolski Festiwal
Koszenia Łąk, a na terenie Biebrzańskiego Parku Narodowego, na
Podlasiu, w podobnych zawodach startują często znane postaci. Kiedyś,
jako kosiarz, pojawił się tam... abp. Leszek Sławoj-Głódź.
Biebrzańska impreza jest dość znana w kraju, a mistrzostwa koszenia
łąk bagiennych mają wyraźny podtekst ekologiczny. Bo ekolodzy głośno
nawołują do chwytania za kosy, obawiając się, że mechaniczne kosiarki
zagrożą poważnie niektórym gatunkom roślin oraz owadów. Kosa ma chronić
łąkowe ekosystemy przed całkowitą degradacją.
Unia Europejska koszenie kosą ma w dużym poważaniu. Są programy
rolno-środowiskowe, w ramach których za tradycyjne wykaszanie łąk
przewiduje się dopłaty. Jednajk kosy nadal są prawie bezrobotne. Młodzi
nie umieją kosić, bo nie mają od kogo się uczyć, a starzy wiejscy
kosiarze wymierają. Poza tym trzeba mieć niezłą krzepę i dużo czasu.
Dlatego prezes Starobielskiej Fabryki Kos jest pesymistą. - Na rynku
krajowym nie ma dobrych perspektyw dla naszego wyrobu, a na
zagranicznych właśnie się kończą.
Dobrze to widać w fabrycznym magazynie. Pełno długich, ostrych noży
w środku, choć fabryka dogadzała klientom jak mogła. Kosy bywały w
kolorach: platynowym, złotym, srebrnym, kasztanowym, fioletowym...
W tym roku, do tej pory, zakład sprzedał 25 tys. kos. Prezes Korczyk
mówi, że aby przeżyć, w ciągu roku należy sprzedać co najmniej 70
tysięcy.
Osobliwa fabryczka
Wszystko jeszcze kręciło się nieźle, póki do akcji nie wkroczyli...
Kto? To jasne, Chińczycy. W tarnowskim sklepie z narzędziami rolniczymi
bez trudu można kupić kosę. Polską, z Wilanowic, i z Dalekiego Wschodu.
Ta druga jest o ponad 30 procent tańsza.
- Dożyliśmy czasów, w których ludzie poszukują głównie tańszego
towaru, nie zastanawiając się nad jakością - ubolewa prezes
"Starobielskiej". - Ktoś, kto potrzebuje kosy bardziej do pielęgnacji
terenu zielonego, niż do wykaszania dużych połaci, tym bardziej nie
zastanowi się nad jakością. W Polsce nie ma już tradycyjnych kosiarzy.
Kosa polska wyrabiana jest podług starych metod, choć proces
technologiczny, jak się to szumnie określa, też podlegał pewnym
modyfikacjom. Produkcja zaczyna się od cięcia blach z wysokowęglowej
stali, a kończy - poprzez walcowanie i hartowanie - na zabezpieczaniu
specjalną taśmą ostrych krawędzi noża.
- Mimo że używa się teraz młotów sprężarkowych, ciągle można mówić o
swobodnym kuciu na gorąco. To proces, w trakcie którego wykonuje się
około 40 operacji - podkreśla prezes Korczyk. - Są u nas ludzie, którzy
spędzili przy tej robocie spory kawał swego życia, odznaczają się
wysokim kunsztem. Teraz nie wiadomo, co z nimi będzie.
Chińczycy to jedno z zagrożeń. Rozwija się również import z Ukrainy,
przez Czechy i Słowację. Prezes szacuje, że import, ze wszystkich
stron, zabrał jego firmie 70 proc. rynku. W dodatku zdarza się, że
sprytna konkurencja maluje kosy podobnie jak "Starobielska".
- Kiedyś liczącym się dla nas odbiorcą była Słowenia. W tym roku nie
sprzedaliśmy tam ani jednej sztuki. Nie pomogły nasze wizyty na miejscu
i działania marketingowe. Tamtejszy rynek całkiem się załamał.
Jerzy Korczyk tłumaczy, że możliwości redukcji kosztów produkcji
wyrobu wysokiej jakości są ograniczone. Po pierwsze, stal węglowa
sprowadzana jest z zagranicy, po drugie, w Polsce coraz większy udział
w kosztach mają ceny energii elektrycznej i gazu. A fabryka kos
potrzebuje sporo i jednego, i drugiego.
W 2006 roku spółka z Wilamowic zwróciła się do rządu z prośbą o
wprowadzenie cła na import prostych narzędzi do żęcia, ale odpowiedź
była odmowna. Polskiemu zakładowi nie należała się ochrona, ponieważ
jest w kraju jedynym producentem kos.
A więc będzie jak będzie. Starobielska fabryczka to już ewenement w
skali europejskiej. W przewodnikach turystycznych wymienia się ją jako
osobliwość, zabytek przemysłu. Jednak jej przyszłość stoi pod znakiem
zapytania.
W całej Europie przetrwało jeszcze kilka fabryk kos. Było ich więcej, ale Chińczycy wielu konkurentów już dawno wykosili.
Wiesław Ziobro
Czytając Dziennik Polski dowiesz się więcej o swojej małej Ojczyźnie ,Polsce i Świecie